8 September 2009

Notka końcowoletnia

Pewnie znów się powtarzam, nie dalej jak rok temu pisałam zapewne na ten sam temat -

-lubię tę porę roku.

Już nie lato, nie upały, nie gorące wieczory i noce, nie pyliste i drgające powietrze, nie szukanie ochłody w najmniejszym skrawku cienia - ale jeszcze nie ciepłe ubrania, jeszcze sandałki są w użyciu, a po rześkim poranku przychodzi słoneczny, ciepły dzień. Miasto jest ciekawsze o tej porze roku - rano, spowite lekką mgiełką i muśnięte różem dopiero co wzeszłego słońca traci dosłowność i przenosi przechodniów w nieco bajkowy świat*, w południe jeszcze nie pozwala zapomnieć lipcowego skwaru, a wieczorami zapachem palonych liści przywołuje miłe wspomnienia. To czas, kiedy perspektywa włożenia na siebie czegoś cieplejszego nie powoduje przykrości, a nieokreśloną przyjemność. Choć coraz krótsze dni, to jeszcze nie ta przygnębiająca pora, kiedy wychodzi się i wraca po ciemku, jeszcze zmierzch sprawia przyjemność i zachęca do spaceru, ale równocześnie czas, w którym coraz lepiej smakują książki i domowe seanse filmowe, w którym już nie żal zostać w domu 'bo tak ładnie na zewnątrz'. To jest pora magiczna, przejściowa, zmienna i ulotna.




*o ile poranny wqrw pozwoli zabieganym na rozglądnięcie się wokół.