18 September 2012

bez-PanW-ie

Dzień pierwszy.
12:00. Pojechał. Ale spokój w domu! W końcu komputer tylko dla mnie, w końcu poparpię sobie do woli. I utnę słodką drzemkę w ciągu dnia, bo mam zaległości w spaniu. Ale najpierw zjem śniadanie, bez uprzedniego pytania osiem razy 'a ty na co miałbyś ochotę?' a następnie zmywania tryliona naczyń, sztućców i garczuszków.
12:40. Jedzenie w samotności jakoś mniej smakuje. Poza tym ilość zmywania okazuje się identyczna jak dla dwóch osób, z tą różnicą, że nie ma komu oddelegować tej nader przyjemnej czynności.
13:00. Dobry moment na drugą kawę. Dużą! Cała kafetierka tylko dla mnie!
14:00. Ale nudny ten internet. Do tego po kawie odechciało mi się spać, pójdę chyba na basen. Albo lepiej na rower.
14:05. Ale najpierw posprzątam mieszkanie, przyjemnie się wraca do czystego.
14:50. I zmienię pościel.
15:00. A to może jeszcze od razu nastawię pranie, akurat będzie do wywieszenia jak wrócę z przejażdżki.
15:10. Pompowanie kół to ciężka fizyczna praca.
17:00. Jazda na rowerze pod wiatr w sumie też. Ledwo wtaszczam bicykl na wysokie drugie piętro.
17:15. Nie mam siły wywiesić prania. Kochanie, rozwiesisz pra... aa, nie ma. Pojechał.
17:30. Trzeba by coś zjeść.
17:50. Dobra, może być spaghetti z pomidorami.
18:30. Jeszcze więcej zmywania.
18:40. Popatrzę co tam w weekendowym wydaniu gazety.
18:50. Łapię się na tym, że nie wiem, co czytam, bo myślę co porabia Pan W.
19:00. Lepiej rozwieszę to pranie zanim ewoluuje w nowe, nieznane formy życia i samo wyjdzie z pralki.
19:15. Może coś obejrzę na vod.
19:30. Nie ma nic ciekawego. W każdym razie nic, co chciałabym obejrzeć sama.
19:40. Dobra herbatka nie jest zła.
19:50. Tylko czemu tak szybko stygnie. A, jesień idzie. O, pooglądam sobie lampy podłogowe.
20:00. Nadal podoba mi się ta sama co wcześniej. I nie chce być tańsza. Dla odprężenia strzelę sobie projekcik kuchni.
20:30. O, ale fajnie wyszło! Da się to jakoś zapisać, pokazałabym Panu W.?
20:35. A, trzeba być zalogowanym.
20:40. Ups, nie mam tu konta. W trakcie rejestracji mój elegancki projekcik diabli porwali do piekieł.
20:45. Nie, no nie chce mi się drugi raz tego robić. Poczytam sobie lepiej o Malcie.
21:30. Uu, zimno. I miałam się dziś wcześniej położyć.
21:35. Ale najpierw jeszcze jedna herbatka.
21:45. I papieros, a co! Na tarasie! :D wyjątkowo cicho dziś na podwórku.
21:55. Ożeszmatkocórkoifszyjscyświenci jak zimno. Gdzie jest mój szlafrok?!
22:00. Ach tak, schnie. No to jeszcze herbatki. I pod koc, poczytam jednak kawałek gazety.
23:15. Fuck, miałam się wcześniej położyć. Dobra, prysznic i do łóżka.
23:30. Strasznie wielkie to łóżko. I zimno coś. No tak, Prywatny Emiter Ciepła grzeje dzisiaj obce hotelowe piernaty.
23:35. Do tego żadnego znajomego zapachu. Po cholerę ja zmieniałam dziś tę pościel?
23:40. Nie no, tak się nie da spać. Zaczynam rozważać sporządzenie termoforu z butelki po wodzie mineralnej.
23:50. O, kołdra jest w poszewce w poprzek. To dlatego wystają mi stopy, gdy rozprostuję nogi. Pytałam już, po co zmieniałam dziś pościel?
00:00. Nie no, nie będę teraz tego poprawiać, ucieknie mi całe z trudem skumulowane ciepło. Poza tym jest godzina duchów i jeszcze mnie coś złapie za nogę. W pozycji embrionalnej całkiem przyjemnie się zasypia.
00:15. Pod warunkiem, że zaśnie się od razu.
00:30. Dobra, poprawię jednak tę kołdrę. I założę skarpetki.
00:40. I pójdę po ten termofor.
00:50. Chyba się udało.

Dzień drugi.
05:45. Jeszcze tylko dwie noce, jeszcze tylko dwie noce...

--------------------

Mały apdejt.

Dzień trzeci.
A jutro będzie tak:

Znalezione na blogu Chustki :*

a sasasasa! :-)

10 August 2012

W roli głównej - Pan Patison

Podaż tzw. darów Prezesa wprost z ukochanej wsi rozkręciła się już w tym sezonie na dobre. Oprócz popularnych ogórków, fasolki szparagowej i jabłek, które prażę ostatnio kilogramami, zawitały do nas także patisony. W tym roku postanowiłam wykorzystać je inaczej niż tylko jako nie jako dodatek do pysznego i zdrowego aczkolwiek nieco już przejadłego-nam-się leczo.


PLACUSZKI Z PATISONÓW

6 średnich patisonów (wielkości ~piłki tenisowej)
1 duża cebula
1 ząbek czosnku
1 jajo
łyżeczka soli
1-2 łyżki mąki
olej do smażenia

Patisony i cebulę zetrzeć na tarce o grubych oczkach, włożyć do durszlaka, przesypać solą i odstawić na godzinę, aby odciekły z nadmiaru wody. W tym czasie co najmniej 3 razy solidnie odcisnąć.
Odsączoną masę przełożyć do miski, dodać jajo, przeciśnięty przez praskę czosnek i wyrabiając stopniowo dosypywać mąki w takiej ilości, aby masa odchodziła od rąk. W moim przypadku były to niecałe dwie łyżki stołowe razowej mąki chlebowej, podejrzewam, że w przypadku niedostatecznego odsączenia z wody będzie potrzebne dużo więcej mąki.
Wyrobioną masę odstawić na kolejną godzinę do lodówki. Czas oczekiwania można wykorzystać na sporządzenie sosu:

TZATZIKI

4 średnie ogórki gruntowe
kilka ząbków czosnku (ilość zależna od mocy)
jogurt typu greckiego/bałkańskiego
sól
pieprz

Ogórki obrać, zetrzeć na tarce o grubych oczkach, posolić i włożyć do durszlaka dla pozbycia się nadmiaru wody. Dodać jogurt, przeciśnięty przez praskę czosnek oraz pieprz. Wstawić do lodówki.
Po upływie odpowiedniego czasu na niewielką ilość mocno rozgrzanego oleju nakładać nieduże porcje masy patisonkowej, smażyć z obu stron na złoto. Odsączać na ręczniku papierowym. Podawać z tzatzikami.


Smacznego! :-)


25 July 2012

Folder: Kosz

W ramach dalszego, mozolnego dość, acz zachęcająco regularnego odgracania przestrzeni i powierzchni wszelakiej dziś przyszła kolej na porządki w poczcie elektronicznej.
Czego tam nie było! Truchła niczym w zapomnianym lamusie i tyle samo warte, setki - z reguły nie czytanych - newsletterów, zamówionych bądź nie, korespondencja z czasów p.n.e., spamy, reklamy, super-oferty i tylko z rzadka między truchłem błyśnie jako klejnot coś wartego zachowania.

Opłakane skutki posiadania jednego (słownie: jednego) adresu e-mail: prawie dziewiętnaście tysięcy wiadomości w 6,5 roku, 18994 maile w 2373 dni.
Kiedy to tak narosło? Pewnie jak spałam...
Ale też porządków w poczcie nie robiłam od początku, nie licząc usuwania pojedynczych ofert powiększenia sobie penisa, a i to pewnie tylko dlatego, że takowego nie posiadam.
Średnia na pierwszy rzut oka nie wypada źle, zaledwie ułamek ponad 8 wiadomości na dzień, jednak nawet zgrubne posortowanie błyskawicznie obnażyło nagą już i tak prawdę - przytłaczająca większość to zwykłe elektroniczne ulotki, których z tradycyjnej skrzynki pocztowej też pozbywam się bez czytania.

Na pierwszy ogień przejrzałam etykiety i filtry, gdyż funkcja ta, normalnie w poczcie superprzydatna, stała się swego rodzaju dywanikiem, pod który wmiatałam beztrosko kolejne paproszki. Co z tego, że tam przybywało? W inboxie nie widać - znaczy nie istnieje!
Wypisałam się więc z niemal wszystkich  newsletterów - obecnie większość interesujących mnie firm i instytucji prowadzi swoje fanpejdże na fejsbuku i powielanie wiadomości jest zupełnie zbędne. Te, które tego nie robią, posiadają strony internetowe, na których zawsze mogę sprawdzić status quo.
Zrezygnowałam też z otrzymywania ofert zakupów grupowych dochodząc do słusznego chyba wniosku, że skorzystanie z nich aż jeden raz na przestrzeni dwóch lat nie stanowi wystarczającego powodu, by codziennie dostawać cztery-pięć wiadomości (do których i tak rzadko zaglądam). Tym bardziej, że od dłuższego czasu nie trafia się w nich naprawdę nic ciekawego, nic co mogłoby mnie skusić, a dokładając do tego coraz liczniejsze głosy donoszące o oszustwach i problemach z realizacją gruponów dodatkowo mnie zniechęciły.
Bez żalu i lekką ręką usunęłam także 8985 nigdy nie zamawianych reklam, felietonów, powiadomień z różnych forów i tym podobnych, bezwartościowych śmieci.
Trochę trudniej przyszło mi pozbywać się korespondencji prywatnej, jednak po krótkim zastanowieniu rozsądek wziął górę, bo w końcu po co trzymać maile z 2007 roku, w których ustalamy o której pójdziemy na piwo, czy dywagujemy nad cechami przedmiotu, który finalnie nigdy nie został nabyty.
Pozostawiłam tylko szczególnie ważne dla mnie wiadomości oraz kilka takich, których usunięcie byłoby równoznaczne ze strzeleniem sobie w stopę. 

Teraz osiemdziesiąt sześć odsianych niczym ziarna od plew wiadomości siedzi sobie grzecznie w odpowiednio opisanych przegródkach, czekając na kolejną selekcję, podczas której może się okazać, że tak mi się punkt widzenia zmienił, że i te niedobitki staną się dla mnie nieistotne.

Uff... Niby nic wielkiego, a od razu lżej się oddycha :-)

17 July 2012

Jak zyskać trochę czasu i jeszcze więcej spokoju


Czasy mamy takie, że nie wypada mieć czasu. Intensywny tryb życia, mocno promowany przez korporacje i media jako nowoczesny, dla wielu stał się jednym z wyznaczników osiągniętego statusu społecznego, na równi z często aktualizowanym stanem posiadania najnowszych gadżetów.

Onegdaj niewiele brakowało a i ja dałabym się przekonać, że aby nie wypaść z socjoobiegu* i poczuć pełnię szczęścia, muszę być najbardziej zabieganą osobą na świecie, permanentnie będącą online i nade wszystko nie generującą zaniedbań towarzyskich. By temu sprostać, robiłam kilka rzeczy jednocześnie, w ciągłym pośpiechu, nerwach, ciągle z tyłu głowy mając pulsujący neon 'jeszcze to  m u s z ę  zrobić, jeszcze to, jeszcze to i TO!', notorycznie w niedoczasie, często odsypiając po południu zarwane wieczory, przez co dzień skracał się jeszcze bardziej. I nie chodzi o brak zorganizowania. Gdy rzeczywiście sytuacja tego wymaga, potrafię być doskonale wielozadaniowa, ale prawda jest taka, że nawet perfekcyjne zorganizowanie nie spowoduje w cudowny sposób, że na pewno zdążysz zrobić wszystko, co sobie zaplanowałeś. Szczególnie, że wiele z tych działań często i tak jest całkowicie zbędnych, a poczucie niewywiązywania się z założeń - frustrujące.

Dopiero stosunkowo niedawno zrozumiałam, że nic nie muszę. Nie dla mnie takie tempo na dłuższą metę.

Owszem - nie da się udawać, że nie istnieją określone rodzaje aktywności, niezbędne do zaspokojenia podstawowych potrzeb. Ale skoro i tak są one niezbędne, po co dodatkowo podnosić ich rangę? Skoro wiem, że są działania, których nie sposób pominąć bez wymiernej, nazwijmy to, szkody dla jakości mojego życia, należy działania te przemyśleć, by następnie móc je maksymalnie uprościć. I zrezygnować z tych, które tylko zabierają energię, niczego w zamian nie wnosząc.

Mam szczęście mieć pracę, do której chodzę bez obrzydzenia, jednak mimo wszystko wymaga to ode mnie pewnego wysiłku: trzeba wstać o określonej porze, przemaszerować prawie trzy kilometry, odpracować rzetelnie osiem godzin, a następnie wrócić (również na piechotę), często robiąc jeszcze po drodze bieżące zakupy bądź załatwiając drobne sprawy typu poczta, jakiś urząd czy lekarz.
Prawie codziennie też gotuję - bo lubię, bo tak jest zdrowiej i taniej. W tygodniu przeważnie proste, niewymagające kilkugodzinnej asysty przy garach posiłki, w dni wolne bywa, że bardziej urozmaicone i czasochłonne dania.

Dlatego na czas po pracy nie planuję już niezliczonej ilości zajęć. Sprzątam na bieżąco, małymi odcinkami, nie dopuszczając do nawarstwienia się bałaganu. Podłoga wymaga umycia? Ok, dziś to zrobię, za to pranie poczeka do jutra. Mój świat się od tego nie zawali. Przetarcie kuchenki po skończeniu gotowania zajmie najwyżej pięć minut, kabinę można umyć przy okazji kąpieli, a ubrania odkładać od razu tam, gdzie ich miejsce. Dzięki temu nie wpadam w panikę, że po tygodniu regularnej pracy czeka mnie sobota pod znakiem całodziennego doprowadzania mieszkania do stanu używalności, a co za tym idzie, wizja samej siebie odzianej w gustowny kaftanik ciasno wiązany oddala się z prędkością światła.

Nauczyłam się odpoczywać. Czerpać przyjemność z prostych czynności - rozmawiania, słuchania, czytania, oglądania, szycia, pływania, spotkania z kimś miłym - starając się poświęcać uwagę tylko jednej naraz. Powoli** i dokładnie. Jeśli mam robić coś byle jak, wolę nie zaczynać robić tego wcale.

Jak jem, to jem, chociaż zawsze uwielbiałam czytać przy jedzeniu. Odkąd jednak odżywiam się bardziej świadomie, wolę podelektować się tym, co mam na talerzu, a lekturę posmakować na deser. Jak kroję warzywa na sałatkę to zajmuję się tylko tym, a nie jednoczesnym porządkowaniem zawartości lodówki. Tym mogę się zająć, gdy sałatka będzie gotowa.

Zdecydowanie rzadziej działam w pośpiechu, a przestałam żyć w napięciu. Zwolniłam i jestem spokojniejsza. Naprawdę było - jest! - warto.



*)      All rights reserved!
**)    Pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł***
***) No chyba, że akurat polujemy na tanie bilety lotnicze do atrakcyjnej lokalizacji, wtedy chwilowa nerwowość jest całkowicie uzasadniona :-)))


9 July 2012

Peeling kawowy


Niektóre gotowe kosmetyki z powodzeniem można zastąpić przygotowanymi własnoręcznie w domu. Co prawda jeszcze nie doszłam do etapu ukręcenia sobie kremu w blenderze, ale to tylko dlatego, że ten aktualnie używany przeze mnie odpowiada mi w stu procentach, jest niedrogi, a do tego filozofia firmy jest zgodna z moimi przekonaniami - więc czego chcieć więcej?

Jednak jeśli chodzi o peeling, od wielu lat robię go sama. Sporadycznie używałam gotowców, głównie otrzymanych w prezencie, jednak po zużyciu opakowania zawsze wracam do sprawdzonego przepisu. A ten jest bajecznie prosty:

Kawa, cynamon, oliwa.
na jedną porcję
-2 płaskie łyżki stołowe kawy mielonej,
-1 łyżka oliwy (z oliwek) lub dobrego bezzapachowego oleju,
-szczypta cynamonu,
-ewentualnie odrobina żelu pod prysznic, ew. mydła w płynie, w ostateczności nawet szamponu - w takiej ilości, aby powstała gęsta pasta.

Powstałą mieszanką masować mokrą skórę. Stosować raz w tygodniu.


pachnie wspaniale!

Dodatek oliwy zapobiega zbytnim podrażnieniom - można z niej zrezygnować i zamiast tego po zabiegu wetrzeć w skórę balsam. Popularna jest także wersja z kremem antycellulitowym w zastępstwie oliwy oraz żelu pod prysznic, ale nie będę jej tu promować, jako że rzekome acz szeroko reklamowane cudowne działanie kosmetyków przeznaczonych do walki ze znienawidzoną skórką pomarańczową wywołuje u mnie napady złośliwego chichotu.

Gdzieś czytałam, że wcieranie kawy w skórę, z uwagi na zawartość kofeiny - co oczywiste - może działać podobnie jak wypicie filiżanki tego aromatycznego napoju. Ja nie odnotowałam u siebie takiego efektu.

Raczej nie zaleca się udziału osób trzecich w zabiegu, szczególnie u delikatnych mężczyzn drastyczne widoki mogą pozostawić trwałe ślady w psychice :-)

5 July 2012

Nie żyję po to, aby sprostać czyimkolwiek oczekiwaniom.


Nigdy nie byłam duszą towarzystwa ale dobrze mi z tym. Zdecydowanie preferuję niewielkie grono sprawdzonych dobrych duszyczek i dla własnego świętego spokoju staram się unikać popaprańców.


Ludzi z postawą roszczeniową, próbujących zarządzać moim czasem ('czemu nigdy nie masz dla mnie czasu? 'na to czy tamto zawsze masz czas, a nie masz czasu, żeby się spotkać?!' 'po co ci ten telefon, skoro i tak rzadko go odbierasz?!? Nigdy nie można się do ciebie dodzwonić!').
Fałszywych, takich, którzy w twarz, ociekającym od słodyczy głosem mówią same równie przyjemne co nieszczere teksty, po czym dociera do mnie informacja, że jestem BE bo na imprezie w okolicach północy poprosiłam w  s w o i m  domu o ściszenie muzyki (mając na względzie sąsiadów).
Toksycznych osobników stawiających ściśle określone warunki znajomości, mających zawsze rację i wiedzących lepiej co miałam na myśli mówiąc takie a nie inne słowa.
Ludzi kompletnie pozbawionych poczucia humoru tudzież dystansu do świata i własnej osoby, traktujących wszystko, z naciskiem na samych siebie, śmiertelnie poważnie i odczytujących każde moje słowo jako personalną i krzywdzącą krytykę ich postępowania czy trybu życia.
Oraz wiecznie niezadowolonych z życia malkontentów, narzekających i psioczących w każdej sytuacji, takich, co nawet nie muszą się odzywać, by popsuć mi humor, bo sama ich skwaszona mina od progu krzyczy: 'chujnia! chujnia!'.

Mając na względzie powyższe, oraz biorąc pod uwagę, że sama także posiadam szereg cech wyjątkowo paskudnych i dyskwalifikujących towarzysko, grono ludzi, których mogę nazwać przyjaciółmi czy choćby bliskimi znajomymi zawęża się do, na pierwszy rzut oka, niepokojącej liczby możliwej do przedstawienia za pomocą palców u rąk. Ewentualnie, w razie potrzeby można by jeszcze wykorzystać jakieś pojedyncze egzemplarze nożne, ale nic ponadto. Nie po to jednak porządkuję sobie życie, by już na wstępie zapomnieć o zasadzie 'nie ilość, a jakość' i 'jakość', nie 'jakoś'.

Związek dwojga ludzi (i mam tu na myśli nie tylko te najbardziej oczywiste, ale także relacje między znajomymi, przyjaciółmi, rodziną) zawsze jest pewnego rodzaju umową. Umawiamy się - bardziej lub mniej formalnie, czasem nawet niedosłownie, ale jednak - na pewien określony zestaw zachowań, świadczeń, uczuć. To, jaki kształt ma związek  z a w s z e  zależy od obu stron, dla mnie w związkach nie ma demokracji, jest tylko stuprocentowa jednomyślność.

Od lat utrzymuję stanowisko, że przy innych ludziach trzymają nas nie tylko ich zachwycające zalety, ale też ich wady. Tak. I to tylko kwestia tego, na ile one nam przeszkadzają, do jakiego stopnia jesteśmy je w stanie tolerować i zaakceptować - głównie dla własnego komfortu. Dopiero  zestaw przymiotów stanowi zrównoważoną całość - a kalkulujemy nieustannie, czy tego chcemy, czy nie, czasem  na chłodno i świadomie, częściej mimochodem, dopiero po czasie konstatując, że ten tu obok nas nie jest już tym, którego znaliśmy chwilę temu.

Dobre związki i znajomości, dzieją się same. Nie wymagają specjalnych zabiegów pielęgnacyjnych by trwać i się rozwijać, i nawet po długiej przerwie w kontaktach wciąż jest i o czym porozmawiać, i o czym razem milczeć. 

Czasami trzeba przedyskutować niektóre kwestie - ja nazywam to wymiataniem z kątów - ale jeśli ktoś od początku znajomości wmawia ci, że 'musisz się starać', lub bardziej brutalnie, że 'musisz się zmienić', to lepiej uciekaj od razu gdzie pieprz rośnie. Prawda jest taka, że przestałeś pasować do wyidealizowanej wizji ciebie w oczach drugiej osoby. Albo nigdy jej nie odpowiadałeś, tylko właśnie skończyła działać wersja demo. Albo uszami zaczęło ci wychodzić nieustanne kontrolowanie twojego zachowania celem przypodobania się. Tak czy siak, jedno jest pewne: jak 'trzeba się starać', jest dawno po jabłkach.

Rozstajemy się, bądź też kończymy znajomość z różnych powodów. Jednak najczęściej właśnie dlatego, że zaczynają nam przeszkadzać aspekty, które wcześniej nie były aż tak bardzo istotne.

Istotą sprawy jest absolutna szczerość. Przed drugą osobą ale i przed samym sobą, swoisty remanent w relacjach towarzyskich, uczciwe przyznanie się, że dalej już tak nie dam rady, nie mogę,  n i e  c h c ę. 

Bo nie żyję po to, żeby spełniać czyjeś oczekiwania.

21 March 2012

Placuszki cebulowe

W moim, dziwnym trochę (ale o tym może innym razem) zrywanym kalendarzu wśród całego stada przepisów na potrawy dla mnie zupełnie niejadalne zdarzają się czasem i takie perełki :-)

500g cebuli
200g sera pecorino
4 jajka
sałata
ząbek czosnku
oliwa
pieprz 

Cebulę pokroić w dużą kostkę i zrumienić mocno na oliwie. Jaja zmiksować, dodać starty ser, pieprz (ja użyłam białego, bardziej mi pasował), połączyć z ostudzoną cebulą. Wykładać na patelnię małe porcje masy i smażyć z obu stron na złoty kolor.
Sałatę umyć, porwać na duże kawałki. Na patelni rozgrzać oliwę, wcisnąć czosnek, przesmażyć nie dopuszczając do przypalenia a następnie polać powstałym sosem sałatę.
Smacznego!

16 March 2012

Na dziś to wszystko.


Baba Aga, po trwającym od dłuższego czasu miotaniu się ze skrajności w skrajność, od wybuchów optymizmu pod szyldem 'jeszcze wszystko da się naprawić', po wściekłą, podszytą jadem złość na aktualny rzeczystan, rzekła: basta!

Koniec szarpania. Babie Adze nie wolno się denerwować, bo od tego skacze ciśnienie, a jak skacze ciśnienie, to może się odklejać siatkówka, a jak się już odklei, to ją trzeba laserem przyklejać, co samo w sobie specjalnie przyjemne nie jest i Baba Aga bardzo by sobie nie życzyła doświadczać tego ponownie.

Dosyć więc. Nie będzie mi się tu za mnie decydowało, w którą stronę rzeczona sytuacja się rozwinie. Zresztą niech się decyduje nawet, proszę bardzo, jednak niech się nie zdziwi, że Baba Aga decyzje owe wpierw skwituje uniesieniem jednego łuku brwiowego - co będzie oznaczało ni mniej ni więcej jak tylko 'oł riliiiii?!' - a następnie, przy akompaniamencie swojego złośliwego chichotu (a jest to, jak powszechnie wiadomo, dźwięk wyjątkowo przenikliwy i nieznośny, przywodzący na myśl zgrzytanie nożem po szkle) wetknie je głęboko w czeluści pieca, po czym przyłoży zapałkę i pufff! - tyle je widzieli.

Rzetelnie zatem wykorzystała wolny wieczór na uporządkowanie tego odcinka swojej rzeczywistości. Choć po stokroć bardziej wolałaby wsadzić nos w książkę i przenieść się na miotle wyobraźni do Indii. Choć ledwo powstrzymała przemożną chęć uruchomienia swojej ukochanej maszyny. Tym razem jednak rozsądek przeważył i z pomocą niezawodnej pamięci komputera oraz przezornie naszykowanej świeżej paczki chusteczek w opakowaniu combo urządziła sobie modelowe katharsis. Takie ze wspominaniem momentu poznania (a zawsze, ale to zawsze ludzi, którzy są lub kiedyś byli dla mnie ważni poznawałam w niecodzienny sposób i zawsze to pierwsze spotkanie zapada mi trwale w pamięć, pomimo, że wielu z tych ludzi dawno odeszło już z mojego życia), z rozpamiętywaniem przeżytych razem chwil, a dla dopełnienia rytuału, na gorzki deser - oglądaniem nielicznych wspólnych zdjęć. Takie rozdrapywanie ran na bogato, albo, innymi słowy - masochizm pakiet premium plus.

I bardzo, ale to bardzo się zdziwiła, że chusteczki się jakoś nie przydały. Że cała operacja przebiegła niemal bezboleśnie, jak wyjęcie ze szczęki zęba, który dawno oddzielił się od korzenia i tylko przyzwyczajenie trzyma go jeszcze w łuku. Że przywołując wspomnienie za wspomnieniem miała wrażenie, jakby oglądała zdarzenia przez szybę - wystarczająco blisko, żeby widzieć szczegóły, a jednocześnie bez możliwości ingerencji. To już było, to już się stało. Tak miało być, nieważne, kto bardziej zawinił, kto więcej razy odpuścił. Nasz czas się po prostu skończył. Wypadliśmy z któregoś życiowego zakrętu jeszcze razem, ale po otrzepaniu z kurzu każde poszło w swoją stronę.

To drzewo musiało uschnąć już wcześniej, tylko ja ciągle chciałam widzieć na nim liście. A teraz nie ma emocji, złość wygasła niepostrzeżenie jak ogień w kominku nad ranem. Została tylko nieduża luka, która pewnie niebawem się wypełni (albo przestanę na nią zwracać uwagę) i garść dobrych wspomnień, których nikt mi nie odbierze.

9 March 2012

Tulák pražsky čert


Baba Aga niedawnymi czasy znów grasowała po Pradze. Grasowała, lansując przy okazji jeden ciekawy sklep i tylko tak się teraz poważnie zastanawia, czy za tę żywą a wielce radosną reklamę nie winna jednak wystąpić o jakiesik honorarium... oczywiście do podziału z fotografem!

Karluv Most
i Prazsky Hrad
a na pierwszym planie Prazsky Cert

Tak właściwie pojechać to pojechała Baba Aga, ale wrócił już Knedlycek...

eee... spocznij!
Jednakoż w szczegóły tej diabelskiej przemiany, w to, co tam się w trakcie kotłowało, wnikać - zapewniam - nie ma najmniejszej potrzeby. Treść wydarzeń ciekawą jest co prawda niezmiernie, jednak po przybliżeniu okazuje się, że tylko dla wąskiego kręgu zainteresowanych swoimi zabawkami probierzy, tak więc zanudzanie szerszego grona temi opowieśćmi bezcelowym byłoby w zupełności.

a tu na przekór baczność!


Grunt, że było wesoło i pouczająco, zabawnie i ciekawie, międzynarodowo i wielokulturowo, a już miksy językowe używane celem jak najlepszego porozumienia się z kolegami z różnych krajów niejednego językoznawcę przyprawiły by jeśli nie o palpitacje serca, to co najmniej o nerwowe drżenie powieki.

wielkie woskowe serce dla Vaclava

Nadmienię jeno dla porządku, że w całej sprawie palce... ekhm... łapy, a może nawet pazury maczał niejaki Modrý Tygr i wszelkie ewentualne skargi, wnioski i zażalenia  kierować należy na piśmie bezpośrednio do w/w.

Puncovni Urad :-)

Ale nie ma żadnej gwarancji, że się w jakikolwiek sposób do nich ustosunkuje.

21 February 2012

Gry i zabawy kuchenne

Czasem dobrze pójść na żywioł,
przyjąć to, co życie niesie,
nie upierać się przy swoim,
dać się ponieść wyobraźni...


Baba Aga pasjami lubi sobie pobyć kurą domową. Taką, co najlepiej czuje się parpiąc po wysprzątanym kurniku. A to śmieciuszka zdmuchnie, a to kiełkownicę zasili, a to jakiejś drobnej naprawy krawieckiej dokona. No i jak na prawdziwą gospodynię przystało machnęła wczoraj domową pomidorówkę. Oraz zagospodarowała obiadowo półporcje walające się po lodówce od weekendu. Następnie miała zamiar mięso, na którym gotowała się zupa przerobić na mini-pulpeciki. Takie kuleczki w sam raz na jedno kłapnięcie dziobem, bo jak powszechnie wiadomo, Baba Aga wprost przepada za wszystkim co niewielkie a okrągłe (vide: guziki), jednak w ferworze miksowania składników poszła o dwie pieczarki za daleko (zapewne zapatrzyła się na ich kuleczkowate kształty...). Bułką, nawet okrągłą niczym piłeczka tenisowa zaś klopsików psuć nie zamierzała i tym sposobem przypadkiem powstało coś pysznego:

  • 300g mięsa z udźca indyczego, użytego uprzednio do sporządzenia wywaru,
  • 5-6 pieczarek,
  • 1 duża cebula
  • pieprz i majeranek do smaku,
  • 1 jajo.
Mięso oddzielić od kości, rozdrobnić wstępnie palcami. Cebulę obrać i pokroić w niedużą kostkę. Pieczarki oczyścić i pokroić w ćwiartki. Rozdrobnić w blenderze kolejno dokładając: pieczarki, cebulę, mięso, na koniec dodać jajo, doprawić i zmiksować na gładką masę. Naczynie żaroodporne lekko natłuścić, rozłożyć masę równomiernie, piec w nagrzanym do 180st. piekarniku około 25 minut (aż zrumieni się z wierzchu, a nie przypali na dole). 

Pan W. natychmiast orzekł, że 'to taki inny pasztet' i zaanektował do pajdy świeżego chleba, doprawiając chrzanem i suszonymi pomidorami, Baba Aga zaś najchętniej połączyłaby wytwór ze zwykłą sałatą okraszoną czosnkiem, porem i oliwą, gdyby tylko dostała taką szansę :-)

17 February 2012

Na słono


Po kilkunastu dniach siarczystych mrozów temperatura podskoczyła w okolice zera radośnie jak gumiś po soku z gumijagód i od razu z ostrej, ale suchej zimy zrobiła się zima śnieżna, gołoledziowa, rozbabrana i brejowata. O ile w półmroku poranka iskrzący i puchaty świeżo padly snih prezentuje się nieco magicznie i cieszy oczy, o tyle kilka godzin później niedobrze się robi na widok żałosnych resztek potraktowanych tzw. mieszanką zimową.

W naszym kraju panuje uporczywa mania zasypywania każdej odrobinki śniegu kilogramami soli. Na byle jak, z grubsza odgarnięty chodnik rzuca się w obfitej ilości agresywną słoną mieszankę, która po kilku chwilach zamienia śnieg w bure błoto. Bure i słone mokre błoto, w którym brnie się po kostki, które niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze - buty, psie łapy, roślinność, podwozia samochodów...

Stosowanie tego syfu na ulicach jestem jeszcze w stanie przełknąć, bo zwykle za solarką przejeżdża pług i zgarnia błoto (niestety często na trawiaste pobocze), dzięki czemu drogi są czarne a przez to odrobinę bezpieczniejsze. Ale na chodnikach w zupełności wystarczyłoby ubicie śniegu i posypanie go tradycyjną mieszanką żwiru i popiołu, tak, by wytworzyła się warstwa o wystarczającej przyczepności, żeby nie uskuteczniać niezamierzonych tańców na lodzie. Samo posypanie solą i pozostawienie rozmiękłej brei samej sobie tego niestety nie gwarantuje. Dwa lata temu takie partackie przysypanie chodnika - nieodgarniętego ze śniegu - solą skończyło się u mnie miesięcznym paradowaniem w gipsie. Skoro w innych krajach - choćby w Szwecji, czy nie szukając aż tak daleko, u naszych południowych sąsiadów Czechów - to rozwiązanie się  z powodzeniem sprawdza, to dlaczego nie można przetestowanych sposobów wprowadzić u nas?

A już zupełnie nie pojmuję sensu sypania soli na alejkach w parkach. Tak, tak, w parkach, jakiś ęntelegętny inaczej, jakiś świeżo zachłyśnięty a może przeciwnie - zasiedziały decydent, o kompetencjach na poziomie władzy nad drzwiami od tramwaju, naprawdę wpadł na ten idiotyczny pomysł! W zeszłym roku na własne oczy widziałam to w kilku miejscach: puszysty, czysty śnieg otula miękko trawniki, na krzewach i drzewach zapierające dech w piersiach mroźno-śniegowe dekoracje, a do tego zgrzyt, od którego momentalnie bolą zęby - brudnobury jak nieszczęście, słony jak Morze Martwe i mokry niczym bagna Luizjany potoczek, który normalnie powinien być parkową ścieżką.

Odrobina myślenia jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Zamiast lamentować wiosną nad fatalnym stanem zieleni miejskiej, że uszkodzony system korzeniowy, że leczyć trzeba drzewa i olabogacotoznamidalejbędzie, wystarczy zimą nie zasypywać wszystkiego bez opamiętania grubą warstwą soli, bo tak pozornie najprościej.

12 February 2012

Bezkocie

Nasza kochana mała koteczka
pieszczoch nad pieszczochy
sierściuchus dachus nadzwyczajnus
Jej Kociość

Amba

od wczoraj hasa po kocim raju.
Gania zwinne myszki i nie dość sprytne ptaszki, objada się majowymi chrząszczami, aż żołądek jej się rusza, a futro nabiera lustrzanego połysku, spotyka się pewnie z jakimś przystojnym kocim zawadiaką i na pewno, ale to na pewno nie ma już tej okropnej bolącej rany na brzuszku.

Do zobaczenia w innym życiu kochana kuleczko!

11 February 2012

Sen dobry na wszystko, weekend dobry na wszystko.


Baba Aga obudziła się dziś z poczuciem miłego spokoju w sercu. Po wczorajszych grzmotach i błyskach błękitne niebo jest pozytywną odmianą. Jak dobrze, że nie zawodzi stare dobre 'przespanie się' z kłopotem, że po przebudzeniu wciąż można liczyć na nabranie zdrowego dystansu i spojrzenia z innej perspektywy. Świadomość, że trwa weekend także pomaga, co prawda trzeba dziś trochę popracować - ale tylko trochę - a potem zająć się samymi przyjemnościami: wziąć w obroty wiernego Łucznika 466 i uszyć skrojoną wczoraj sukienkę, upichcić coś pysznego i napić się wina w dobrym towarzystwie.
Co i Wam polecam :-)

3 February 2012

****


-24 na termometrze, cztery gwiazdki! Temperatura jak w mojej zamrażarce i tak się mniej więcej czułam rano drepcząc do pracy. Drętwo jak mrożony kurczak. :x

Ja wiem, że jest zima, to musi być zimno.
Ja wiem, że to skandal! Że siarczyste mrozy w lutym!

Ale zamarzanie gałek ocznych zdecydowanie nie należy do moich najulubieńszych wrażeń. Tęsknota za maską z neoprenu jest już tak głęboka, że powoli sięga zera absolutnego. Dziś rozgrzałam się dopiero na trzecim kilometrze (zwykle po pięciuset metrach marszu zaczynam się rozpinać).

Przenikliwy, złowieszczy chłód potęgowany przez poranny mrok. Dziś zimno było nie tylko dookoła mnie, ale także w środku, tak bardzo w środku jak u biednego Kaja z sercem zamienionym w bryłę lodu przez Królową Śniegu.



26 January 2012

Korekta strategii inwestycyjnych


Nie, Baba Aga nie dostała nagle hopla na punkcie giełdy, choć pasjami lubi sobie potrenować na sucho i bez realnego ryzyka. Rzecz będzie o uczuciach, a mianowicie o relacjach przyjacielskich. 

Baba Aga im starsza jest, tym coraz mniej naiwna w niektórych obszarach. Im więcej poznaje mechanizmów rządzących najlepszym ze światów, tym niżej klapki z gałek opadają. Aktualnie wiszą gdzieś w okolicach kolan, powiewając smętnie od najlżejszego podmuchu wiatru.

Jedno to narastające w tzw. otoczeniu wyrachowanie. Obserwuję ostatnio, że gdy z horyzontu znikają potencjalne zyski, większość natychmiast i bez wyrzutów sumienia spisuje znajomość na straty. Człowiek jest potrzebny drugiemu, dopóki jest przydatny, dopóki może coś załatwić. Pozyskane przez jedną ze stron korzyści wywołują gwałtowny acz krótkotrwały wzrost temperatury uczuć tudzież chęć częstszego obcowania, ale niech wam nie zamydli oczu ta pozorna sielanka: ani się obejrzysz, a już rozpoczyna się era globalnego ochłodzenia.  

Drugie - nader często czynnikiem przyspieszającym rozpad więzi jest zainstalowanie simlocka w postaci (po)tworu zwanego żoną. Taka żona (rzadziej mąż, faceci mają jednak zdecydowanie więcej luzu w tych sprawach, za to zwykle, dla własnego świętego spokoju, wprost idealnie nadają się do wzięcia pod pantofel, przez rzeczone żony) jest lepsza niźli Cerber - głowę ma co prawda tylko jedną, ale nieustannie nią pracuje, udoskonalając plany usadzenia swego misia w złotej klatce. Bez ścisłego nadzoru, ograniczania i systematycznie uaktualnianych wytycznych miś zagubiłby się przecież w dżungli poplątanych zależności towarzyskich, które przed zasimloczeniem ogarniał nawet przez sen i będąc nadźganym jak atom. Swoją drogą upić się beztrosko w dawnym towarzystwie też mu się już nie zdarzy, gdyż nie przepada za ciosaniem. Kołków na głowie oczywiście. Miś więc często-gęsto narzucone poglądy bezrefleksyjnie przejmuje i powtarza odtąd z przekonaniem jako własne, a dawnym kompanom pozostaje tylko przyklepywać fryzur jeżący się ze zdumienia raz za razem oraz modlić się, by oczy jednak łaskawie w swych orbitach pozostać raczyły.

A po trzecie... tak się już w tym życiu plecie (rym niezamierzony!), że czasem jest bardziej pod górkę. Baba Aga w takich okresach zwykle chętnie przyjmowała pomoc, nawet jeśli było to 'tylko' wolne ucho, ale wobec tego, że jedyne na co może ostatnio liczyć to kamyczki ciskane przez tych, którzy akurat siedzą na górce, doszła w końcu do wniosku, że wystarczy tych pieszczotek. Trzeba zweryfikować i odświeżyć swój 'portfel towarzyski', odciąć worki z piaskiem ściągające na dno, zrzucić balast przyginający do ziemi i odgonić małe psy pogryzające po kostkach, a postawić na dobrze rokujące młode rącze źrebce ochoczo i bezinteresownie ciągnące wspólny wózek do przodu. Nie zdecydowała tylko jeszcze czy na początek bardziej humanitarnym będzie dobić dogorywającego, czy poczekać aż sam zdechnie...

Moja nieoceniona Mama zawsze mi powtarza: 'moja kochana babo Agusio, nie rób komuś dobrze, to nie będzie Ci źle'. Najwyższa pora nie tylko przyjąć dobrą radę ale i wprowadzić ją w życie.

22 January 2012

Z cyklu: 'nie ma to jak...'


W dzisiejszym odcinku - nie ma to jak senny koszmar w prezencie imieninowym.

No doprawdy, już lepszej nocki na wyśnienie parady upiorów z przeszłości, jak ta poprzedzająca mój ulubiony w styczniu dzień, nie mogło być.

Wszystkie trupy, upychane dotąd pieczołowicie a skutecznie w szafie z napisem 'przed otwarciem skonsultuj się z psychiatrą, gdyż nieostrożne obchodzenie się z zawartością może wywołać nieodwracalne dla psychiki skutki' sforsowały potrójne zabezpieczenia oraz najnowszej generacji zamek szyfrowy i korzystając z mojej chwilowej nieuwagi wsączyły się podstępnie w spokojny dotąd sen. Zaskakująco logicznego korowodu scen i sytuacji - z których jedne śniłam na wzór oglądania po raz któryś dobrze znanego już filmu, innych tylko hipotetycznych, ale niepokojąco prawdopodobnych, zaś wszystkich wywołujących gęsią skórkę, zimny pot i dzwonienie zębami - mógłby mi pozazdrościć niejeden scenarzysta thrillerów przeżywający akurat kryzys twórczy. Zresztą może warto byłoby to wszystko spisać, dopóki jeszcze pamiętam, żeby za parę lat, z perspektywy czasu, pośmiać się ze swoich niegdysiejszych lęków i dylematów. Na razie musi wystarczyć mantra o treści: 'zawsze trzeba pamiętać, kto był, kiedy nikogo nie było'.

A dzisiejszej nocy dla odmiany wybrałam się na plażę w Faro.


P.S. To nieprawda, że wszystkie sny są czarno-białe. :-)