21 February 2012

Gry i zabawy kuchenne

Czasem dobrze pójść na żywioł,
przyjąć to, co życie niesie,
nie upierać się przy swoim,
dać się ponieść wyobraźni...


Baba Aga pasjami lubi sobie pobyć kurą domową. Taką, co najlepiej czuje się parpiąc po wysprzątanym kurniku. A to śmieciuszka zdmuchnie, a to kiełkownicę zasili, a to jakiejś drobnej naprawy krawieckiej dokona. No i jak na prawdziwą gospodynię przystało machnęła wczoraj domową pomidorówkę. Oraz zagospodarowała obiadowo półporcje walające się po lodówce od weekendu. Następnie miała zamiar mięso, na którym gotowała się zupa przerobić na mini-pulpeciki. Takie kuleczki w sam raz na jedno kłapnięcie dziobem, bo jak powszechnie wiadomo, Baba Aga wprost przepada za wszystkim co niewielkie a okrągłe (vide: guziki), jednak w ferworze miksowania składników poszła o dwie pieczarki za daleko (zapewne zapatrzyła się na ich kuleczkowate kształty...). Bułką, nawet okrągłą niczym piłeczka tenisowa zaś klopsików psuć nie zamierzała i tym sposobem przypadkiem powstało coś pysznego:

  • 300g mięsa z udźca indyczego, użytego uprzednio do sporządzenia wywaru,
  • 5-6 pieczarek,
  • 1 duża cebula
  • pieprz i majeranek do smaku,
  • 1 jajo.
Mięso oddzielić od kości, rozdrobnić wstępnie palcami. Cebulę obrać i pokroić w niedużą kostkę. Pieczarki oczyścić i pokroić w ćwiartki. Rozdrobnić w blenderze kolejno dokładając: pieczarki, cebulę, mięso, na koniec dodać jajo, doprawić i zmiksować na gładką masę. Naczynie żaroodporne lekko natłuścić, rozłożyć masę równomiernie, piec w nagrzanym do 180st. piekarniku około 25 minut (aż zrumieni się z wierzchu, a nie przypali na dole). 

Pan W. natychmiast orzekł, że 'to taki inny pasztet' i zaanektował do pajdy świeżego chleba, doprawiając chrzanem i suszonymi pomidorami, Baba Aga zaś najchętniej połączyłaby wytwór ze zwykłą sałatą okraszoną czosnkiem, porem i oliwą, gdyby tylko dostała taką szansę :-)

17 February 2012

Na słono


Po kilkunastu dniach siarczystych mrozów temperatura podskoczyła w okolice zera radośnie jak gumiś po soku z gumijagód i od razu z ostrej, ale suchej zimy zrobiła się zima śnieżna, gołoledziowa, rozbabrana i brejowata. O ile w półmroku poranka iskrzący i puchaty świeżo padly snih prezentuje się nieco magicznie i cieszy oczy, o tyle kilka godzin później niedobrze się robi na widok żałosnych resztek potraktowanych tzw. mieszanką zimową.

W naszym kraju panuje uporczywa mania zasypywania każdej odrobinki śniegu kilogramami soli. Na byle jak, z grubsza odgarnięty chodnik rzuca się w obfitej ilości agresywną słoną mieszankę, która po kilku chwilach zamienia śnieg w bure błoto. Bure i słone mokre błoto, w którym brnie się po kostki, które niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze - buty, psie łapy, roślinność, podwozia samochodów...

Stosowanie tego syfu na ulicach jestem jeszcze w stanie przełknąć, bo zwykle za solarką przejeżdża pług i zgarnia błoto (niestety często na trawiaste pobocze), dzięki czemu drogi są czarne a przez to odrobinę bezpieczniejsze. Ale na chodnikach w zupełności wystarczyłoby ubicie śniegu i posypanie go tradycyjną mieszanką żwiru i popiołu, tak, by wytworzyła się warstwa o wystarczającej przyczepności, żeby nie uskuteczniać niezamierzonych tańców na lodzie. Samo posypanie solą i pozostawienie rozmiękłej brei samej sobie tego niestety nie gwarantuje. Dwa lata temu takie partackie przysypanie chodnika - nieodgarniętego ze śniegu - solą skończyło się u mnie miesięcznym paradowaniem w gipsie. Skoro w innych krajach - choćby w Szwecji, czy nie szukając aż tak daleko, u naszych południowych sąsiadów Czechów - to rozwiązanie się  z powodzeniem sprawdza, to dlaczego nie można przetestowanych sposobów wprowadzić u nas?

A już zupełnie nie pojmuję sensu sypania soli na alejkach w parkach. Tak, tak, w parkach, jakiś ęntelegętny inaczej, jakiś świeżo zachłyśnięty a może przeciwnie - zasiedziały decydent, o kompetencjach na poziomie władzy nad drzwiami od tramwaju, naprawdę wpadł na ten idiotyczny pomysł! W zeszłym roku na własne oczy widziałam to w kilku miejscach: puszysty, czysty śnieg otula miękko trawniki, na krzewach i drzewach zapierające dech w piersiach mroźno-śniegowe dekoracje, a do tego zgrzyt, od którego momentalnie bolą zęby - brudnobury jak nieszczęście, słony jak Morze Martwe i mokry niczym bagna Luizjany potoczek, który normalnie powinien być parkową ścieżką.

Odrobina myślenia jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Zamiast lamentować wiosną nad fatalnym stanem zieleni miejskiej, że uszkodzony system korzeniowy, że leczyć trzeba drzewa i olabogacotoznamidalejbędzie, wystarczy zimą nie zasypywać wszystkiego bez opamiętania grubą warstwą soli, bo tak pozornie najprościej.

12 February 2012

Bezkocie

Nasza kochana mała koteczka
pieszczoch nad pieszczochy
sierściuchus dachus nadzwyczajnus
Jej Kociość

Amba

od wczoraj hasa po kocim raju.
Gania zwinne myszki i nie dość sprytne ptaszki, objada się majowymi chrząszczami, aż żołądek jej się rusza, a futro nabiera lustrzanego połysku, spotyka się pewnie z jakimś przystojnym kocim zawadiaką i na pewno, ale to na pewno nie ma już tej okropnej bolącej rany na brzuszku.

Do zobaczenia w innym życiu kochana kuleczko!

11 February 2012

Sen dobry na wszystko, weekend dobry na wszystko.


Baba Aga obudziła się dziś z poczuciem miłego spokoju w sercu. Po wczorajszych grzmotach i błyskach błękitne niebo jest pozytywną odmianą. Jak dobrze, że nie zawodzi stare dobre 'przespanie się' z kłopotem, że po przebudzeniu wciąż można liczyć na nabranie zdrowego dystansu i spojrzenia z innej perspektywy. Świadomość, że trwa weekend także pomaga, co prawda trzeba dziś trochę popracować - ale tylko trochę - a potem zająć się samymi przyjemnościami: wziąć w obroty wiernego Łucznika 466 i uszyć skrojoną wczoraj sukienkę, upichcić coś pysznego i napić się wina w dobrym towarzystwie.
Co i Wam polecam :-)

3 February 2012

****


-24 na termometrze, cztery gwiazdki! Temperatura jak w mojej zamrażarce i tak się mniej więcej czułam rano drepcząc do pracy. Drętwo jak mrożony kurczak. :x

Ja wiem, że jest zima, to musi być zimno.
Ja wiem, że to skandal! Że siarczyste mrozy w lutym!

Ale zamarzanie gałek ocznych zdecydowanie nie należy do moich najulubieńszych wrażeń. Tęsknota za maską z neoprenu jest już tak głęboka, że powoli sięga zera absolutnego. Dziś rozgrzałam się dopiero na trzecim kilometrze (zwykle po pięciuset metrach marszu zaczynam się rozpinać).

Przenikliwy, złowieszczy chłód potęgowany przez poranny mrok. Dziś zimno było nie tylko dookoła mnie, ale także w środku, tak bardzo w środku jak u biednego Kaja z sercem zamienionym w bryłę lodu przez Królową Śniegu.