25 July 2012

Folder: Kosz

W ramach dalszego, mozolnego dość, acz zachęcająco regularnego odgracania przestrzeni i powierzchni wszelakiej dziś przyszła kolej na porządki w poczcie elektronicznej.
Czego tam nie było! Truchła niczym w zapomnianym lamusie i tyle samo warte, setki - z reguły nie czytanych - newsletterów, zamówionych bądź nie, korespondencja z czasów p.n.e., spamy, reklamy, super-oferty i tylko z rzadka między truchłem błyśnie jako klejnot coś wartego zachowania.

Opłakane skutki posiadania jednego (słownie: jednego) adresu e-mail: prawie dziewiętnaście tysięcy wiadomości w 6,5 roku, 18994 maile w 2373 dni.
Kiedy to tak narosło? Pewnie jak spałam...
Ale też porządków w poczcie nie robiłam od początku, nie licząc usuwania pojedynczych ofert powiększenia sobie penisa, a i to pewnie tylko dlatego, że takowego nie posiadam.
Średnia na pierwszy rzut oka nie wypada źle, zaledwie ułamek ponad 8 wiadomości na dzień, jednak nawet zgrubne posortowanie błyskawicznie obnażyło nagą już i tak prawdę - przytłaczająca większość to zwykłe elektroniczne ulotki, których z tradycyjnej skrzynki pocztowej też pozbywam się bez czytania.

Na pierwszy ogień przejrzałam etykiety i filtry, gdyż funkcja ta, normalnie w poczcie superprzydatna, stała się swego rodzaju dywanikiem, pod który wmiatałam beztrosko kolejne paproszki. Co z tego, że tam przybywało? W inboxie nie widać - znaczy nie istnieje!
Wypisałam się więc z niemal wszystkich  newsletterów - obecnie większość interesujących mnie firm i instytucji prowadzi swoje fanpejdże na fejsbuku i powielanie wiadomości jest zupełnie zbędne. Te, które tego nie robią, posiadają strony internetowe, na których zawsze mogę sprawdzić status quo.
Zrezygnowałam też z otrzymywania ofert zakupów grupowych dochodząc do słusznego chyba wniosku, że skorzystanie z nich aż jeden raz na przestrzeni dwóch lat nie stanowi wystarczającego powodu, by codziennie dostawać cztery-pięć wiadomości (do których i tak rzadko zaglądam). Tym bardziej, że od dłuższego czasu nie trafia się w nich naprawdę nic ciekawego, nic co mogłoby mnie skusić, a dokładając do tego coraz liczniejsze głosy donoszące o oszustwach i problemach z realizacją gruponów dodatkowo mnie zniechęciły.
Bez żalu i lekką ręką usunęłam także 8985 nigdy nie zamawianych reklam, felietonów, powiadomień z różnych forów i tym podobnych, bezwartościowych śmieci.
Trochę trudniej przyszło mi pozbywać się korespondencji prywatnej, jednak po krótkim zastanowieniu rozsądek wziął górę, bo w końcu po co trzymać maile z 2007 roku, w których ustalamy o której pójdziemy na piwo, czy dywagujemy nad cechami przedmiotu, który finalnie nigdy nie został nabyty.
Pozostawiłam tylko szczególnie ważne dla mnie wiadomości oraz kilka takich, których usunięcie byłoby równoznaczne ze strzeleniem sobie w stopę. 

Teraz osiemdziesiąt sześć odsianych niczym ziarna od plew wiadomości siedzi sobie grzecznie w odpowiednio opisanych przegródkach, czekając na kolejną selekcję, podczas której może się okazać, że tak mi się punkt widzenia zmienił, że i te niedobitki staną się dla mnie nieistotne.

Uff... Niby nic wielkiego, a od razu lżej się oddycha :-)

17 July 2012

Jak zyskać trochę czasu i jeszcze więcej spokoju


Czasy mamy takie, że nie wypada mieć czasu. Intensywny tryb życia, mocno promowany przez korporacje i media jako nowoczesny, dla wielu stał się jednym z wyznaczników osiągniętego statusu społecznego, na równi z często aktualizowanym stanem posiadania najnowszych gadżetów.

Onegdaj niewiele brakowało a i ja dałabym się przekonać, że aby nie wypaść z socjoobiegu* i poczuć pełnię szczęścia, muszę być najbardziej zabieganą osobą na świecie, permanentnie będącą online i nade wszystko nie generującą zaniedbań towarzyskich. By temu sprostać, robiłam kilka rzeczy jednocześnie, w ciągłym pośpiechu, nerwach, ciągle z tyłu głowy mając pulsujący neon 'jeszcze to  m u s z ę  zrobić, jeszcze to, jeszcze to i TO!', notorycznie w niedoczasie, często odsypiając po południu zarwane wieczory, przez co dzień skracał się jeszcze bardziej. I nie chodzi o brak zorganizowania. Gdy rzeczywiście sytuacja tego wymaga, potrafię być doskonale wielozadaniowa, ale prawda jest taka, że nawet perfekcyjne zorganizowanie nie spowoduje w cudowny sposób, że na pewno zdążysz zrobić wszystko, co sobie zaplanowałeś. Szczególnie, że wiele z tych działań często i tak jest całkowicie zbędnych, a poczucie niewywiązywania się z założeń - frustrujące.

Dopiero stosunkowo niedawno zrozumiałam, że nic nie muszę. Nie dla mnie takie tempo na dłuższą metę.

Owszem - nie da się udawać, że nie istnieją określone rodzaje aktywności, niezbędne do zaspokojenia podstawowych potrzeb. Ale skoro i tak są one niezbędne, po co dodatkowo podnosić ich rangę? Skoro wiem, że są działania, których nie sposób pominąć bez wymiernej, nazwijmy to, szkody dla jakości mojego życia, należy działania te przemyśleć, by następnie móc je maksymalnie uprościć. I zrezygnować z tych, które tylko zabierają energię, niczego w zamian nie wnosząc.

Mam szczęście mieć pracę, do której chodzę bez obrzydzenia, jednak mimo wszystko wymaga to ode mnie pewnego wysiłku: trzeba wstać o określonej porze, przemaszerować prawie trzy kilometry, odpracować rzetelnie osiem godzin, a następnie wrócić (również na piechotę), często robiąc jeszcze po drodze bieżące zakupy bądź załatwiając drobne sprawy typu poczta, jakiś urząd czy lekarz.
Prawie codziennie też gotuję - bo lubię, bo tak jest zdrowiej i taniej. W tygodniu przeważnie proste, niewymagające kilkugodzinnej asysty przy garach posiłki, w dni wolne bywa, że bardziej urozmaicone i czasochłonne dania.

Dlatego na czas po pracy nie planuję już niezliczonej ilości zajęć. Sprzątam na bieżąco, małymi odcinkami, nie dopuszczając do nawarstwienia się bałaganu. Podłoga wymaga umycia? Ok, dziś to zrobię, za to pranie poczeka do jutra. Mój świat się od tego nie zawali. Przetarcie kuchenki po skończeniu gotowania zajmie najwyżej pięć minut, kabinę można umyć przy okazji kąpieli, a ubrania odkładać od razu tam, gdzie ich miejsce. Dzięki temu nie wpadam w panikę, że po tygodniu regularnej pracy czeka mnie sobota pod znakiem całodziennego doprowadzania mieszkania do stanu używalności, a co za tym idzie, wizja samej siebie odzianej w gustowny kaftanik ciasno wiązany oddala się z prędkością światła.

Nauczyłam się odpoczywać. Czerpać przyjemność z prostych czynności - rozmawiania, słuchania, czytania, oglądania, szycia, pływania, spotkania z kimś miłym - starając się poświęcać uwagę tylko jednej naraz. Powoli** i dokładnie. Jeśli mam robić coś byle jak, wolę nie zaczynać robić tego wcale.

Jak jem, to jem, chociaż zawsze uwielbiałam czytać przy jedzeniu. Odkąd jednak odżywiam się bardziej świadomie, wolę podelektować się tym, co mam na talerzu, a lekturę posmakować na deser. Jak kroję warzywa na sałatkę to zajmuję się tylko tym, a nie jednoczesnym porządkowaniem zawartości lodówki. Tym mogę się zająć, gdy sałatka będzie gotowa.

Zdecydowanie rzadziej działam w pośpiechu, a przestałam żyć w napięciu. Zwolniłam i jestem spokojniejsza. Naprawdę było - jest! - warto.



*)      All rights reserved!
**)    Pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł***
***) No chyba, że akurat polujemy na tanie bilety lotnicze do atrakcyjnej lokalizacji, wtedy chwilowa nerwowość jest całkowicie uzasadniona :-)))


9 July 2012

Peeling kawowy


Niektóre gotowe kosmetyki z powodzeniem można zastąpić przygotowanymi własnoręcznie w domu. Co prawda jeszcze nie doszłam do etapu ukręcenia sobie kremu w blenderze, ale to tylko dlatego, że ten aktualnie używany przeze mnie odpowiada mi w stu procentach, jest niedrogi, a do tego filozofia firmy jest zgodna z moimi przekonaniami - więc czego chcieć więcej?

Jednak jeśli chodzi o peeling, od wielu lat robię go sama. Sporadycznie używałam gotowców, głównie otrzymanych w prezencie, jednak po zużyciu opakowania zawsze wracam do sprawdzonego przepisu. A ten jest bajecznie prosty:

Kawa, cynamon, oliwa.
na jedną porcję
-2 płaskie łyżki stołowe kawy mielonej,
-1 łyżka oliwy (z oliwek) lub dobrego bezzapachowego oleju,
-szczypta cynamonu,
-ewentualnie odrobina żelu pod prysznic, ew. mydła w płynie, w ostateczności nawet szamponu - w takiej ilości, aby powstała gęsta pasta.

Powstałą mieszanką masować mokrą skórę. Stosować raz w tygodniu.


pachnie wspaniale!

Dodatek oliwy zapobiega zbytnim podrażnieniom - można z niej zrezygnować i zamiast tego po zabiegu wetrzeć w skórę balsam. Popularna jest także wersja z kremem antycellulitowym w zastępstwie oliwy oraz żelu pod prysznic, ale nie będę jej tu promować, jako że rzekome acz szeroko reklamowane cudowne działanie kosmetyków przeznaczonych do walki ze znienawidzoną skórką pomarańczową wywołuje u mnie napady złośliwego chichotu.

Gdzieś czytałam, że wcieranie kawy w skórę, z uwagi na zawartość kofeiny - co oczywiste - może działać podobnie jak wypicie filiżanki tego aromatycznego napoju. Ja nie odnotowałam u siebie takiego efektu.

Raczej nie zaleca się udziału osób trzecich w zabiegu, szczególnie u delikatnych mężczyzn drastyczne widoki mogą pozostawić trwałe ślady w psychice :-)

5 July 2012

Nie żyję po to, aby sprostać czyimkolwiek oczekiwaniom.


Nigdy nie byłam duszą towarzystwa ale dobrze mi z tym. Zdecydowanie preferuję niewielkie grono sprawdzonych dobrych duszyczek i dla własnego świętego spokoju staram się unikać popaprańców.


Ludzi z postawą roszczeniową, próbujących zarządzać moim czasem ('czemu nigdy nie masz dla mnie czasu? 'na to czy tamto zawsze masz czas, a nie masz czasu, żeby się spotkać?!' 'po co ci ten telefon, skoro i tak rzadko go odbierasz?!? Nigdy nie można się do ciebie dodzwonić!').
Fałszywych, takich, którzy w twarz, ociekającym od słodyczy głosem mówią same równie przyjemne co nieszczere teksty, po czym dociera do mnie informacja, że jestem BE bo na imprezie w okolicach północy poprosiłam w  s w o i m  domu o ściszenie muzyki (mając na względzie sąsiadów).
Toksycznych osobników stawiających ściśle określone warunki znajomości, mających zawsze rację i wiedzących lepiej co miałam na myśli mówiąc takie a nie inne słowa.
Ludzi kompletnie pozbawionych poczucia humoru tudzież dystansu do świata i własnej osoby, traktujących wszystko, z naciskiem na samych siebie, śmiertelnie poważnie i odczytujących każde moje słowo jako personalną i krzywdzącą krytykę ich postępowania czy trybu życia.
Oraz wiecznie niezadowolonych z życia malkontentów, narzekających i psioczących w każdej sytuacji, takich, co nawet nie muszą się odzywać, by popsuć mi humor, bo sama ich skwaszona mina od progu krzyczy: 'chujnia! chujnia!'.

Mając na względzie powyższe, oraz biorąc pod uwagę, że sama także posiadam szereg cech wyjątkowo paskudnych i dyskwalifikujących towarzysko, grono ludzi, których mogę nazwać przyjaciółmi czy choćby bliskimi znajomymi zawęża się do, na pierwszy rzut oka, niepokojącej liczby możliwej do przedstawienia za pomocą palców u rąk. Ewentualnie, w razie potrzeby można by jeszcze wykorzystać jakieś pojedyncze egzemplarze nożne, ale nic ponadto. Nie po to jednak porządkuję sobie życie, by już na wstępie zapomnieć o zasadzie 'nie ilość, a jakość' i 'jakość', nie 'jakoś'.

Związek dwojga ludzi (i mam tu na myśli nie tylko te najbardziej oczywiste, ale także relacje między znajomymi, przyjaciółmi, rodziną) zawsze jest pewnego rodzaju umową. Umawiamy się - bardziej lub mniej formalnie, czasem nawet niedosłownie, ale jednak - na pewien określony zestaw zachowań, świadczeń, uczuć. To, jaki kształt ma związek  z a w s z e  zależy od obu stron, dla mnie w związkach nie ma demokracji, jest tylko stuprocentowa jednomyślność.

Od lat utrzymuję stanowisko, że przy innych ludziach trzymają nas nie tylko ich zachwycające zalety, ale też ich wady. Tak. I to tylko kwestia tego, na ile one nam przeszkadzają, do jakiego stopnia jesteśmy je w stanie tolerować i zaakceptować - głównie dla własnego komfortu. Dopiero  zestaw przymiotów stanowi zrównoważoną całość - a kalkulujemy nieustannie, czy tego chcemy, czy nie, czasem  na chłodno i świadomie, częściej mimochodem, dopiero po czasie konstatując, że ten tu obok nas nie jest już tym, którego znaliśmy chwilę temu.

Dobre związki i znajomości, dzieją się same. Nie wymagają specjalnych zabiegów pielęgnacyjnych by trwać i się rozwijać, i nawet po długiej przerwie w kontaktach wciąż jest i o czym porozmawiać, i o czym razem milczeć. 

Czasami trzeba przedyskutować niektóre kwestie - ja nazywam to wymiataniem z kątów - ale jeśli ktoś od początku znajomości wmawia ci, że 'musisz się starać', lub bardziej brutalnie, że 'musisz się zmienić', to lepiej uciekaj od razu gdzie pieprz rośnie. Prawda jest taka, że przestałeś pasować do wyidealizowanej wizji ciebie w oczach drugiej osoby. Albo nigdy jej nie odpowiadałeś, tylko właśnie skończyła działać wersja demo. Albo uszami zaczęło ci wychodzić nieustanne kontrolowanie twojego zachowania celem przypodobania się. Tak czy siak, jedno jest pewne: jak 'trzeba się starać', jest dawno po jabłkach.

Rozstajemy się, bądź też kończymy znajomość z różnych powodów. Jednak najczęściej właśnie dlatego, że zaczynają nam przeszkadzać aspekty, które wcześniej nie były aż tak bardzo istotne.

Istotą sprawy jest absolutna szczerość. Przed drugą osobą ale i przed samym sobą, swoisty remanent w relacjach towarzyskich, uczciwe przyznanie się, że dalej już tak nie dam rady, nie mogę,  n i e  c h c ę. 

Bo nie żyję po to, żeby spełniać czyjeś oczekiwania.