19 November 2013

Moje wielkie greckie wakacje


chania, crete, october 2013
all right reserved
Aklimatyzacja z plus-trzydziestu-w-cieniu do plus-dziesięciu-w-deszczu przebiegła tym razem zadziwiająco sprawnie, prawdopodobnie wskutek upartego wysiadywania pod kocem w ciepłym domu i opuszczania go tylko w ostateczności i to na niezbyt długo. Być może swój udział w adaptacji ma również fakt, iż jednak to plus dziesięć to nie below zero, bo i tak uroczo drzewiej bywało. Nie bez znaczenia jest też zapewne ponadnormatywny poziom naładowania osobistych baterii słonecznych, gdyż, jak niepowszechnie wiadomo, jestem osobnikiem wybitnie światłolubnym i napędzanym energią słoneczną. Definitywnie doszłam do wniosku, że jestem stworzona do egzystencji pod południowym słońcem.

samaria gorge, crete, october 2013
all rights reserved


A tego w tym wyjeździe nie brakowało. Podobnie jak wyśmienitego jedzenia, nie na darmo kuchnię kreteńską uważa się za najzdrowszą na świecie. Obfitość gatunków serów, oliwek, warzyw wywoływała u mnie systematyczne wybuchy zachwytu i entuzjastyczne okrzyki, jakich nie powstydziłby się niejeden osobnik pierwotny. Równie żywiołowe reakcje prezentowałam  k a ż d o r a z o w o  w lokalnym sklepiku na widok doskonale schłodzonej flaszeczki Retsiny czekającej na mnie w lodówce. Grecy wiedzą co dobre, oprócz rzeczonej terpentynki mają w wachlarzu alkoholi także aromatyczne białe wina, anyżkowe ouzo ('na trawienie!') oraz hit wszechczasów, rakii, specyficzną śliwkówkę winogronówkę* o piekielnej mocy, którą z lubością częstują (!) swoich gości przy każdej możliwej okazji (oraz bez okazji). Dzięki owej rakii, spożytej w ilości odrobinę
agia marina, crete, october 2013
all rights reserved
nieadekwatnej do możliwości, zaaplikowanej zmęczonemu ciału po kilkugodzinnej wędrówce urokliwym wąwozem Samaria, podróż promem przez wzburzone Morze Libijskie obfitowała w rozliczne atrakcje i niekoniecznie były to atrakcje godne wzmianki w tym pełnym powagi miejscu. Atrakcji różnego sortu Kreta zapewniła zresztą więcej, by wspomnieć tylko, jak pewnego uroczego popołudnia postanowiła zatrząść się (z oburzenia?) w posadach z siłą 6.4 w skali Richtera, co objawiło się specyficznymi wibracjami podłoża zarejestrowanymi także przez moje osobiste ciało wygrzewające się akurat foczym zwyczajem wprost na piachu. 

I do tych obrazów, emocji, smaków i zapachów wracam, gdy za oknem buro. Uciekam przed pluchą we wspomnienia słonecznych dni i planuję kolejne, przyszłoroczne, przynajmniej dopóki ojczyźniane słońce raczy zbudzić się z zimowego snu.

* | dzięki za sprostowanie, J.M. Crib!


30 October 2013

Sam jesteś odpowiedzialny za swoje dobre wspomnienia


Gdzieś czytałam, że nasze życie w 10% składa się z tego co nam się przydarza i w 90% z tego, jak na to zareagujemy.

Zaprawdę, powiadam wam, wobec przeszłych, aktualnych i zapewne też nadchodzących wydarzeń, że okrutnie wiele w tym prawdy.






17 September 2013

Ludzie dziwne som w dzisiejszych czasach...


...w sezonie pomidorówkę gotują z przecieru miast ze świeżutkich pomidorów, a ręczniki piorą razem z dżinsami - bo tak szybciej i przecieżnicsięniestanie... Fast food, fast life. Co wy, do stu tysięcy beczek kiszonej kapusty, robicie z tym zaoszczędzonym czasem?!

the best slow - pomidorówka ever
bo jak niepowszechnie wiadomo, przetwory z pomidorów im dłużej gotowane tym lepsze, albowiem syntezuje się wtenczas likopen mający dobroczynny wpływ m.in. na wymiatanie wolnych rodników.

1kg dojrzałych pomidorów, najlepiej odmiany lima
2 ząbki czosnku
1 cebula
1 mała pietruszka
kawałek selera
liść laurowy
ziele angielskie
gałązka lubczyku
łyżka suszonej bazylii
oliwa z oliwek

do dekoracji: kilka oliwek i listków świeżej bazylii, świeżo mielony pieprz.

na niewielkiej ilości oliwy poddusić poszatkowaną cebulę i jeden ząbek czosnku. dodać pokrojone w kostkę pomidory, dusić jeszcze chwilę. dolać tyle wody, aby pomidory były zakryte, dodać pietruszkę, seler i przyprawy. gotować na małym ogniu ok. 1.5h, w razie potrzeby uzupełniając wodę.
przed końcem gotowania dodać drugi ząbek czosnku i zmiksować zupę blenderem.
podawać z listkami świeżej bazylii, przepołowionymi zielonymi oliwkami, świeżo mielonym pieprzem.


29 August 2013

I'm in love with my car, gotta feel for my automobile.


wyszłam dziś, w ramach fitnessu tudzież dla spuszczenia nadmiaru pary, nawoskować strzałę i zrobić porządki w bagażniku. kąpałam ją kilka dni temu w myjni, ale rutynowe mycie nie załatwia wszystkiego. oraz nie ma to jak porządne, ręczne woskowanie, do litrów wylanego potu i bólu ramion. rozrywkę ową urządziłam sobie pod bramą, dostarczając dużo radości sąsiadom i przypadkowym przechodniom. ciśnienie do wyrażania własnego zdania w każdych okolicznościach i na każdy temat jest w moich rodakach nieodmiennie przemożne. przy czym w dobrym tonie jest wyrażanie owego zdania z wyższością, bo co tam taka blond gówniara pół cetnara może wiedzieć o życiu (autentyk).
jeden był szczególnie upierdliwy, krążył jak ćma wokół światła, podchodził kilka razy, ślepy na fakt, że nie jestem w nastroju do pogawędek.

-oo, chyba wyjazd na urlop się szykuje?
ciekawe skąd ten pomysł. przerywam na moment i obserwuję.
-bo takie wielkie sprzątanie, pucowanie..
oo, rozumiem, że szanowny pan również kąpie się tylko na specjalnie okazje?
-po prostu należało jej się mycie. przepraszam, jestem zajęta.

widzę, że nie kuma, ale może typ z tych, co do wszystkiego potrzebują odpowiednio istotnego powodu, najlepiej popartego paroma bardzo ważnymi opieczętowanymi pismami.

-dziecko, dajżesz sobie już spokój, tego grata to na złom a nie tak polerować!
pan szanowny również do najmłodszych nie należy. pan szanowny nie wie również, że siedzi na tykającej bombie zegarowej. jeszcze jestem spokojna. łypię tylko złowieszczo i szlifuję dalej.
-a ile ten samochód ma lat?
razem ze mną i tak mniej niż pan. spierdalaj.

nic tak nie wkurwia jak brak reakcji, ale czerstwy emeryt się nie poddaje. cierpliwość pewnikiem w kolejkach wyrabiał za dawnego ustroju.

-halo, halo!
(łyp, to znowu do mnie? a, wrócił jak bumerang.)
-halo, ale w mieście nie wolno myć samochodu!
nie myję samochodu. woskuję go.
-ja widziałem jak pani nalewa na szmatkę wodę.
(fakt, przed woskowaniem przetarłam lakier z kurzu. wilgotną ścierką. bez rozlewania wody, za to rozważam mały rozlew krwi przy użyciu lewarka. albo łyżki do opon. w ostateczności posłużę się trójkątem ostrzegawczym, solidna, niemiecka konstrukcja, widać od razu, że produkowana z myślą o zastosowaniu zaczepno-obronnym. ech ci niemcy.)
-ja zaraz zawołam milicję!
aa.. czyli jednak. utknął przed 89. biedak.
-proszę bardzo. z przyjemnością z nimi porozmawiam.
-bezczelna gówniara!


chwila przerwy, dokończyłam woskowanie, zabieram się za bagażnik. wrócił. tacy zawsze wracają.

-ale te śmieci to chyba pani pozabiera?  (wywaliłam cały syf z bagażnika na chodnik)
ależ skąd też szanownemu panu przyszła podobna rzecz to do głowy. zamierzam zostawić ten uroczy pieprznik tak jak jest!
-tam na rogu są pojemniki do segregacji, folie osobno, szkło osobno, papier osobno.
doprawdy?
-niczego nie będę wyrzucać. wszystko mi się przyda.
-jak to..wszystko..?
-normalnie. nie ma tu ani jednej zbędnej rzeczy.
facio zaliczył opad szczeny i odpłynął gdzieś w odmęty osiedla mamrocząc jeszcze na odchodne pod nosem coś o gównażerii i bezczelności.
że też od razu na to nie wpadłam.. liczył najwyraźniej, że skubnie parę fantów za friko na własny użytek, czytaj: pokątny handelek oldskulem, a tu ch*j bombki strzelił.. nie będzie mamony..




8 July 2013

nieczynne z powodu, że zamknięte.

raczej nie definitywnie, jednak na skutek (głównie) chronicznego niedoczasu chwilowo jestem zmuszona uwolnić niektóre z rozlicznych sroczych ogonów. zanurzanie się w życiu z głową wymaga odwagi, trening odwagi wymaga czasu, czas zaś, jakby go mocno nie szarpać, rozciągnąć się nie chce. 
drogą eliminacji padło na ten kawałek podłogi, jako od dawna wymagający zmiany koncepcji. nowy koncept, co prawda jak dotąd ledwo siekierą ociosany, ale już gdzieś tam się pojawił, za to nie ma melodii do uczciwego wdrożenia go. czy też odpowiedniej pogody. mniejsza z tym.
mówiąc wprost: czas na małą reorganizację, której rozmachu ani czasu trwania nie jestem w stanie określić w tym momencie. buk jeden raczy wiedzieć czym to wszystko się skończy.

c u.

2 June 2013

Ogłoszenie parafialne


Od dzisiaj komentowanie na moim blogu wymaga udowodnienia, że nie jest się robotem. Ilość spamu, która przechodzi w komentarzach wyczerpała moją cierpliwość. Teraz próbie będzie poddana wasza, na okoliczność przepisywania tych śmiesznych robaczków captcha. Dziękuję za uwagę.

22 April 2013

Wena, vidi, nici.


Z tym moim dzierganiem to jest tak.
Są okresy, że całymi tygodniami maszyna stoi w kącie, pomysłów i chęci brak, a jak trafia się jakaś niecierpiąca zwłoki poprawka czy naprawka, wykonywana jest z pewną dozą obrzydzenia, traktowana szorstko (tak tak, krawcowe, nawet samozwańcze, też tak potrafią, nie tylko pan młynarz), no po prostu jeszcze trochę i pańszczyzna.

Co innego, jak najdzie mnie  w e n a.  Z  n i ą  to nigdy do końca nie wiadomo, zastanawiałam się kiedyś, co to właściwie jest ta  w e n a, jak działa, no i doszłam do wniosku, że co jak co, ale na pewno nie przypadkiem jest rodzaju żeńskiego, taka kapryśna, chimeryczna i napadająca człowieka w nader dziwnych momentach. Przy czym na pewno jest też damą świadomą swojej godności, gdyż nigdy jeszcze nie udało mi się wywołać  o n e j  sztucznie, niczym nie przymierzając, plebejskiej mgły. Można za to być pewnym, że gdy się  o n e j  człowiek nie spodziewa - beztrosko, albo i trosko, jeden pies, jak to mawiają w wietnamskich barach, w każdym razie zajęty innymi sprawami, czy wręcz też leży sobie pępkiem ku górze - wtenczas może nastąpić nagłe łaps-cap-hyc i już jesteś w czułych  w e n y  objęciach. Przy czym czułe są one tylko dopóki nie strzeli ci do głowy zrobić czegoś po swojemu, zboczyć z wyznaczonej przez  n i ą  trasy, odsunąć jejmości szlachcianki na dalszy plan czy też, o zgrozo, mieć czelność próbować odłożyć  j ą  na później! Wówczas pieszczotliwy dotyk potrafi w okamgnieniu zmienić się w żelazny uścisk, miast łagodnych treli chórów anielskich anonsujących  j e j  wizytę przewierci twoje uszy łomot rodem z Mordoru, jakiś Burzum albo inny Vader, a  o n a  sama skowytać i zawodzić będzie żałośnie, dopóki nie spełnisz  j e j  żądań, nie ukoisz  j e j  serca, tu, teraz, natychmiast!

Na miniony weekend planów miałam całe stado. Szycie też było w nich uwzględnione, jednak jako, że była to dość prosta przeróbka koszulki na mój lilipuci rozmiar, podług agendy zająć miała dwie godziny sobotniego wieczoru, by w niedzielę ustąpić miejsca basenowi, pichceniu smakołyków, spotkaniu z Iwonkiem i być może wspólnym małym babskim zakupom. W efekcie z powyższej listy jedynie Iwonek się ostał, resztę podstępna   o n a  wyrugowała już przy niedzielnym śniadaniu, kiedy to nieświadoma jak niemowlę, pożywiając się jajecznicą ze szczypiorkiem, łypałam równocześnie okiem weekendową gazetę (drugim kontrolowałam sytuację na talerzu).

Grom z jasnego nieba. Poncho bądź nietypowa hoodie łaziły co prawda za mną już od jakiegoś czasu, ale ani w sklepach niespecjalnie było na czym oko zawiesić, ani projekt nie chciał się jakoś sam  z siebie wykrystalizować. Szperałam nawet niedawno pod tym kątem w materiałowym, ale ostatecznie wróciłam do domu jedynie z paczuszką drobiazgów krawieckich. Przypuszczam, że ta cholera  jejmość szlachcianka doskonale wiedziała, żem nieprzygotowana na atak i wykorzystała moment zmuszając mnie do improwizacji, ekwilibrystyki i kreatywności, co w praktyce oznaczało pocięcie PanWiowej bluzy, co to mu ją kiedyś niespodziankowo uszyłam, a którą oprotestował słowami, że taką ciepłą to może niekoniecznie, proszę Aguni.  Jeszcze w trakcie klecenia łudziłam się, że szybko skończę, że może na zakupy to już nie, ale godzinkę na basen uda mi się wykroić, tak właśnie sobie myślałam mierząc w przedpokoju zszytą już wstępnie sztukę, gdy rozległ się złośliwy chichot i z gałki od pawlacza sfrunęła przyczajona dotąd  o n a , przysiadła na moim ramieniu i szepnęła wprost w ucho: chyba jesteś ślepa, toż tu się aż prosi o wpuszczane kieszenie!  Fakt, prosiło się, miała skubana rację, więc zamiast pokonywać kolejne metry krytą żabką, w ślimaczym tempie, mozolnie rozpruwałam milimetry szwu. Efekt końcowy okazał się jednakowoż więcej jak zadowalający, stąd też przebolałam prawie całodniową izolację. Nadrobię w tygodniu!

Oczywiście, że pomimo wszystko i tak życzyłabym sobie częstszego opętania przez  w e n ę. W tym celu intensyfikuję działania mogące mnie zainspirować na różne sposoby, a także usilnie dążę do wykonania pewnych roszad, które w efekcie zaowocują (I hope so!) aranżacją stałego miejsca na maszynę oraz pokrewne jej urządzenia peryferyjne, przybory, akcesoria i oczywiście sterty materiałów, które w przeznaczonych do tego pojemnikach będą sobie cierpliwie dojrzewać, czekając na swoją kolej. A jejmość szlachcianka  w e n a  też będzie tam miała swój kącik, z którego, mam nadzieję, będzie wychodzić może i częściej, za to w sposób cywilizowany.


13 April 2013

MALTA vol. 2

Gdy pół roku temu opuszczałam Maltę, przyrzekając sobie solennie w ostatni wieczór na klifie w Budżibbie, że ja jeszcze tu wrócę, nie sądziłam, że nastąpi to tak szybko. Polska zimowa permanentna szarówka zmęczyła mnie do tego stopnia, że w pewien wczesnomarcowy piątek upolowałam tanie bilety lotnicze do krainy pastizzi i galetti, chwilę później wynalazłam świetne zakwaterowanie, a gdy ułynął stosowny czas, spakowałam się w chusteczkę do nosa iii w drogę.

Wrocław pożegnał mnie zacinającym w twarz śniegiem i temperaturą w okolicach zera, Malta powitała oślepiającym słońcem i dwudziestoma stopniami; jeden zerk przez małe okienko samolotu na obsługę lotniskową w krótkich rękawkach potwierdził słuszność decyzji. Lokalizacja kwatery, a w szczególności widok z balkonu urzekł mnie momentalnie; odrobinę gorzej wypadło to nocą, gdy okazało się, że umiejscowienie miniaturowej kamieniczki pomiędzy dwiema ruchliwymi ulicami generuje w sypialni spory hałas, w związku z czym lepiej było przenieść się ze spaniem do salonu.


A tak w ogóle to było tak.
Niektórzy snobowali się na bardzo oczytanych
Znaczy zasypiali zewsząd obłożeni lekturą, najwyraźniej pełni wiary, iż nocą w magiczny sposób literki z książek przemieszczą się prosto do mózgu :D

Podczas gdy inni kreowali się na mistrzów kuchni..

..i ośmiornice saute i sałatka przepysznymi były..

..tak się robią grzaneczki..

..a tak natomiast tradycyjne polskie śniadanie, czyli jajeczniczka na bekonie, pomidory, kawa..

..obowiązkowy punkt programu..

..suprise wednesday, czyli jak na rybacką osadę przystało, na przystań przypłynęły świeże ryby..


To ci historia. Wstaję ci ja świtkiem rankiem, parzę kawę, hyc z rzeczoną na balkon - bo cóż może być lepszego niż poranna kawa pita na słonecznym balkonie - i cóż widzą moje piękne oczy? Otóż bieży ku mnie łódka, w łódce zaś rybacy z nocnym połowem. Nie myśląc wiele, siatkę w dłoń porwałam i ku łódce pobieżałam, a tam: tuńczyki mniejsze i większe, metrowe węgorze, flądry albo i halibuty, a na dokładkę kilka innych gatunków, których nazwać się nie ważę.. a wszehno to żywe miota się a wije.. biorę więc znajome i z grubsza obcykane w przyrządzaniu tuńczyki, dwie malutkie sztuki...
handlarka patroszyła je na miejscu, sugerując, że najlepsze będą grillowane. I takie też były :-)

ale wszystko co dobre, szybko się kończy
i zostają tylko fish heads, fish heads...

...na które pazurki ostrzyły sobie wszędobylskie maltańskie koty...
...koty z sąsiedztwa...

...marsaskalskie koty lokalne...

...niby że w ogóle nie zainteresowane...

...baraszkują...

...i ławki okupują.

Tudzież stołeczne Valettańskie koty arystokratyczne...
...kontemplują...

...grzeją grzbiety...

...się delektują...

... i maszkiecą :-) 

Teraz uczta dla ocznych gałek:

marsaskalskie saliny


w wykutych w skałach basenach pozyskiwana jest morska sól

a tu lazurrrr 



Marsaskala by night


 Całkiem cieplutkie kwietniowe opalanko

polski akcent w Marsaskali

obły oldskullu autobussu
 

niektórzy spacerują :) 



Lower Barraka Garden, Valetta 


Upper Barraka Garden, Valetta


Panopek :-)

inny panopek

 oldskul motór

bjutiful oldskul Skoda Rapid

wodotryski

Saluting battery, Valetta

Barraka Lift. Piekielnie wysoko.
W dół milion pięter, zawrót głowy, impossible to take a photo :D

orgia kolorów


Marsaskalski kościół


dzwon jego brzmi absolutnie identycznie z tym w Kaletach, szczególnie słuchany o poranku bądź od strony morza. Ponadto emituje cudne kuranta.

Bezprecedensowy lans w progach Platinum Aprtms

Luzzu

*

 **
raising sun

my nie lubić opuszczać Malty!


ale my tu jeszcze wrócić, for sure!!!