3 March 2011

A niebo nade mną...


Pół życia cierpię z powodu porannego wstawania. Śmiech pusty ogarnia mnie na wspomnienie katuszy, jakie cierpiałam musząc zrywać się z łóżka o 7 (!!!). Teraz to dobro luksusowe dostępne dla mnie tylko w dni wolne od pracy. W pozostałe dni tygodnia staje człowiek na baczność w środku nocy, pełza do łazienki, lewituje w kiblu i ogólnie od przebudzenia toczy pianę z ust pomstując na nieludzką porę.

Ale... Tak sobie wykoncypowałam, że jest coś, co rekompensuje mi dyskomfort wczesnych pobudek. Szczególnie teraz, gdy opuszczam ciepły Dom gdy już robi się/jest jasno, a nie po ciemku jak jakiś fukin'-kret.

Tym czymś jest niesamowite poranne niebo nad Wrocławiem. Czyste błękitne, udekorowane czerwonymi piórkami, białymi kłębkami jak z waty cukrowej, pocięte refleksami słonecznymi albo złowieszczo granatowe na zachodzie i obiecująco złociste na wschodzie. Słońce lubi w tych dniach wschodzić na czerwono, w zamgleniu matowe, jak wielki perłowy czupa-czups albo oślepiająco pomarańczowe, niczym kula ognista odbija się w oknach szarych wielkopłytowców na Legnickiej nadając im na moment nowojorski blask.

Mamy swoją prywatną wrocławską aurorę borealis. Wystarczy podnieść głowę.

I nawet wrony w tych chwilach poranka nie kraczą ochryple 'krra! krra!' tylko radośnie 'wrro! wrro!'

:)

No comments:

Post a Comment

leave a comment if you wish